Lena, mam nadzieję, że mama teraz odpoczywa w pokoju. To ciężki moment jak choruje ktoś bliski a potem jak odchodzi drugi z rodziców. Czytałam wszystkie Twoje posty. Pewnie książkę uda Ci się napisać, bo masz to coś. Chciałabym ją kiedyś przeczytać z nadzieją, że będą w niej cenne wspomnienia, miłość i refleksja. Twój ostatni post daje taką nadzieję.
babeczka napisałaś,co myślisz(sama nie ujęłabym tego lepiej).Masz do tego pełne prawo.Nie padło przecież ani jedno obraźliwe zdanie.
Moja mama umierała na raka 10 lat temu.Byłam obok do końca.Rok temu straciłam ojca...nadal boli...
Lena współczuję straty .
Nana,mam nadzieję,że ból choć trochę odpuścił...
Lena 24, bardzo współczuję :( Jednak gratuluję takiej mamy. Podziwiam jej hart ducha. Sama chciałbym tak godnie odchodzić, gdy przyjdzie mój czas a przedtem tak mężnie znosić cierpienie. Miałyście swoją miłość, dobre chwile i szczęśliwą rodzinę. Nikt Ci tego nie odbierze. Pozdrawiam Was wszystkie :-) Dużo zdrowia każdej życzę :-)
lena bardzo mi przykro z powodu Twojej Mamy. Kiedy czytałam Twoją wiadomość łzy same napływały do oczu. Opisalas to czego najbardziej się boję. Kiedy moja Mama zachorowała świat się zmienił. Staram się z całych sił korzystać z tego co jest nam dane, ale lęk, strach paraliżuje mnie każdego dnia. Czasami tracę cierpliwość a później strasznie tego żałuję. Tak batdzo bym chciała żeby moja Mama mogła poznać moje dzieci które mam nadzieję kiedyś mieć. Już sama.nie wiem ktoś się bardziej boi czy ja czy moja Mama, na pewno moja Mama lepiej się kamufluje. Ściskam Was wszystkie.
kotka napisał:
lena bardzo mi przykro z powodu Twojej Mamy. Kiedy czytałam Twoją wiadomość łzy same napływały do oczu. Opisalas to czego najbardziej się boję. Kiedy moja Mama zachorowała świat się zmienił. Staram się z całych sił korzystać z tego co jest nam dane, ale lęk, strach paraliżuje mnie każdego dnia. Czasami tracę cierpliwość a później strasznie tego żałuję. Tak batdzo bym chciała żeby moja Mama mogła poznać moje dzieci które mam nadzieję kiedyś mieć. Już sama.nie wiem ktoś się bardziej boi czy ja czy moja Mama, na pewno moja Mama lepiej się kamufluje. Ściskam Was wszystkie.
Moja mama najbardziej bała się na początku. Nigdy nie zapomnę jak wpadła zapłakana do domu z wynikami - już nie pamiętam czy markera czy usg, chyba markera - i się chyba pierwszy raz od 20 lat do mnie przytuliła, ale pierwszy raz w życiu jak dziecko, a nie jak matka - i płacząc powtarzała "Ja się boję, co teraz, ja się boję, nie chcę jeszcze umierać" . Boli i będzie bolało na zawsze.
Piszecie o godnym odchodzeniu, o znoszeniu cierpienia... Początki były straszne, mama się mocno załamała - pamiętacie pewnie pierwsze moje posty. Później nauczyłyśmy się żyć. Nieszczęsna Raciborska stała się naszym drugim domem, w którym każdy nas znał, a dni mijały spokojnie w naszym życiu. Czasem bałyśmy się śmierci, ale nie myślałyśmy raczej o niej chyba, że w kontekście gdybań "Jak umrę to..." itp. Że jest ciężko zrozumiałyśmy dopiero, gdy pogotowie życzyło nam rychłej śmierci mamy... i wtedy obie się wystraszyłyśmy. Ale strach szybko został zastąpiony zmęczeniem i jakąś taką głupią zgodą, że więcej nic zrobić nie możemy, jak jedynie wykorzystać ten czas co został.
Fizycznie mama nie cierpiała niemal do końca. Dopiero na 2 tygodnie przed śmiercią wymioty stały się uciążliwe i nieco zabierały nam snu, a mamie apetytu. Choć nadal jadła. Pojawiła się też drobna odleżyna, która nieco dokuczała, ale było "okej". Na kilka dni przed trafieniem do szpitala pojawiły się lekkie bóle mięśni, ale zwykły apap wystarczał. Dopiero w szpitalu, w dniu przyjęcia naprawdę była wykończona - ale pytałam ją czy chciałaby już umrzeć - kręciła głową, że nie (nie mogła mówić, bo miała tak podrażnione podniebienie i afty na języku, pierwszy raz od początku leczenia). Po kilku dniach już się na to zgadzała, że umrze. Ale jak mówię - nim do tego doszło, parę dni żyła "jak dawniej". Wciągała truskawki, makrelę, szyneczkę, rosołek... Marzyło jej się piwo i nawet rozważaliśmy mały przemyt :D Czytała gazety, narzekała, że pooglądałaby serial, nawet pytała co tam w M jak Miłość :D W szpitalu podawano mamie połówkę najsłabszej morfiny jaką mieli, żeby przesypiała noce (mama nigdy w szpitalu nie spała, nawet po nasennych), co w połączeniu z dopaminą dawało niesamowity efekt jak marihuana :D :D :D Mama rzucała sucharami jak siostra Strasburgera :D
Mimo pogorszenia w ostatniej dobie mama wciąż żartowała.
Dużo przed śmiercią mamy czytałam o tym jak wygląda umieranie. Czekałam na te wszystkie objawy, obserwowałam mamę każdego dnia jak szpieg. I co?
I nic.
Nie było papierowo-woskowej cery. Nie było wyostrzonych rysów twarzy i nosa, ani żadnego na nim rowka. Nie było gorączki. ani zbyt niskiej temperatury; Nie było majaczenia. Nie było "zbierania się do podróży". Nie było braku poczucia smaku (wręcz przeciwnie - czuła mocno). Nie było braku pragnienia - mama ciągle sięgała po picie. Te jej ostatnie "łyki" zapamiętam na zawsze - miałam wrażenie, jakbyśmy się zamieniły rolami - że tak samo mama stała nade mną gdy chorowałam i podawała mi pić. Nie było sinienia kończyn - nie licząc siniaków po wenflonach nogi miały żółtawy kolor (po epizodzie z nerkami), dłonie czerwony.
Nie wierzcie zatem w te "internetowe mądrości". Nie ma reguł.
Chociaż fakt - mama miała (i ja również mam) zaburzony próg bólu. Nie odczuwamy bólu tak jak inni. Ja z poważnym (zagrażającym życiu) atakiem kolki żółciowej chodziłam na uczelnię i robiłam kurs. Tak samo mama po operacji nic nie czuła choć przestano dawać przeciwbólówki. Więc może to być "spaczone".
Babeczki kochane! Nie dajcie się dopóki możecie. Macie siłę i żyjcie! Ale jedno Wam powiem - wszyscy kiedyś odejdziemy. I chorzy i "zdrowi", bo jedyną śmiertelną chorobą jest życie.
Grunt, żeby "zmienić stan skupienia" z jakimś ładnym telemarkiem - czyli pogodzonym ze sobą :)
Czytam o tym odchodzeniu w zaświaty i dużo myślę... Komu ciężej? Tym którzy odchodzą czy tym którzy zostają? Chyba żadna odpowiedź na to pytanie nie jest właściwa. Już całkiem sporo nie mam wznowy, a jednak widzę jak syn i mąż przeżywają każdą moją kontrolę czy badania. Póki co jest okay. Kolejna kontrola pod koniec listopada. Cokolwiek się wydarzy jeszcze w moim życiu, chciałabym, żeby moja choroba była jak najmniejszym obciążeniem dla bliskich. Lena napisała o progu bólu. Często o tym myślę. U dentysty cierpię bardzo ale i operację i polineuropatię czy inne dolegliwości zniosłam dobrze. Wszystko czas pokaże... Żadna z nas nie wie co ją czeka. Cztery lata temu myślałam, że dziś już mnie na tym świecie nie będzie... A jednak jestem. Los pozwolił mi na przeżycie wielu pięknych i mniej pięknych chwil. Bardziej je cenię i inaczej na wszystko patrzę. Za kilka miesięcy zostanę po raz pierwszy w życiu babcią. To niesamowite, bo nie liczyłam na to, że doczekam chwili, gdy usłyszę taką nowinę. Jeszcze tylko parę miesięcy i wnuczka lub wnuk :) Ehhh... Jedni umierają, inni się rodzą. Niby to wszystko naturalne ale jakże trudne zarazem.... Bez względu na liczbę złych wiadomości, nigdy nie wolno tracić nadziei. Trzymajcie się !!! :-)
Wrócę do mojej ostatniej chemii z 25 października (druga z II rzutu). Pomna na to, co powiedziała mi rodzinna i co napisała Czarownica odnośnie przesunięcia chemii w związku z braniem antybiotyku, skontaktowałam się z chemikiem w celu jej przesunięcia. Doktor powiedział, że nie ma to żadnego znaczenia. Wstawiłam się na chemię. Pierwsze 2 godziny upłynęły spokojnie, nawet się zdrzemnęłam. Może po godzinie wlewu taksolu trochę zaczęło mnie mdlić, zrobiły mi się czerwone oczy jak przy zapaleniu spojówek i przy dotyku bolały (teraz wiem, że zlekceważyłam pierwsze objawy) Taksol zleciał do końca, podłączyli carboplatynę, ale nawet nie doleciała, bo nudności się nasiliły i poprosiłam pielęgniarkę. Podłączono metoklopramid, ale też na chwilkę. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zamknęłam kroplówkę, wcisnęłam dzwonek i pobiegłam do łazienki zwymiotować i za chwile już leżałam na podłodze. Spadło ciśnienie, wrażenie jakby dusiło w gardle. Dostałam silnego uczulenia?, wstrząsu? Reakcja lekarza była bardzo szybka, nie wiem co mi podano, ale o własnych siłach wyszłam z oddziału. Po powrocie do domu miałam okropny świąd skóry i język bardzo obrzęknięty (po 3 dniach wrócił do normalnych rozmiarów). Chemik powiedział, że następną chemię poda w tym samym schemacie, tylko bardziej obstawi mnie lekami (chyba przeciw uczuleniu). Rozmawiałam z lekarzami, którzy również potwierdzili, że antybiotyk nie ma znaczenia, sama nie wiem. Za 10 dni kolejny wlew i im bliżej, tym więcej obaw.
basik77 - ja całkiem dobre miałam skojarzenia z raciborską - poza pierwszymi numerami z "organizacją" zawsze otaczano nas tam troską, wsparciem, rodzinną atmosferą i humorem. Ale później z oczywistych przyczyn przestałam przepadać za tym miejscem i wzdrygam się na jego widok. Nie zapomnę jak wychodząc z auta w dniu śmierci mamy, gdy szłam po kartę zgonu, powiedziałam do chłopaka "obym następnym razem weszła tu na porodówkę. I na nic więcej".
Niestety widzę szpital wciąż - mieszkam na tym samym osiedlu, mijam go idąc do sklepu, po chleb czy zwyczajnie idąc do lekarza, bo w tym szpitalu jest moja przychodnia rodzinna. Brr...